niedziela, 9 października 2011

Julio Cortazar "W orbicie kotów"


 Kiedy Alana i Ozyrys na mnie
  patrzą, nie odczuwam najmniej-
szego fałszu, najmniejszej nie-
szczerości. Patrzą mi prosto
w oczy, Alana swoim świetlistym błękitem, a Ozyrys
swym zielonym promieniem. Na siebie patrzą tak sa-
mo. Alana głaszcze czarny grzbiet Ozyrysa, który
unosi pyszczek sponad spodka z mlekiem i miauczy
z zadowoleniem, kobieta i kot, których nie dosięgają
moje pieszczoty, którzy rozumieją się na mnie nie-
dostępnych planach. Od dawna zrezygnowałem
z wszelkiej władzy nad Ozyrysem, ot, jesteśmy przy-
jaciółmi zachowującymi pewien nieprzekraczalny dys-
tans; ale Alana jest moją żoną i dystans między nami
znajduje się w innym wymiarze, czego ona wydaje
się nie odczuwać, ale co ciąży na moim szczęściu, kie-
dy na mnie patrzy, kiedy patrzy mi prosto w oczy
tak jak Ozyrys i kiedy uśmiecha się do mnie lub do
mnie mówi, tak jakbyśmy byli jednością w każdym
geście i w każdym słowie oddając mi się tak, jak
można się oddawać w miłości, a całe jej ciało jest
tafcie jak jej spojrzenie, pełne czułości, nieustannie się
odwzajemniające.
To dziwne, jakkolwiek zrezygnowałem z pełnego
włączenia się w świat Ozyrysa, moja miłość do Alany
nie chce przyjąć owej płaskości czegoś całkowicie za-
kończonego, stylu nierozłącznej pary, życia bez ta-
jemnic. Za tymi błękitnymi oczami jest coś więcej,
na dnie słów i jęków, i milczeń dyszy inne królestwo,
oddycha inna Alana. Nigdy jej tego nie powiedziałem,
za bardzo ją kocham, ażeby zarysowywać powierz-
chnię szczęścia, po której prześliznęło się już tyle dni,
tyle lat. Na swój sposób upieram się, by zrozumieć,
coś odkryć; obserwuję ją, ale bez podpatrywania; cho-
dzę za nią, ale bez podejrzeń; kocham cudowny oka-
leczony posąg, nie dokończony tekst, fragment nieba
wpisany w okno życia.
Był czas, kiedy myślałem, że muzyka jest drogą,
która doprowadzi mnie do Alany; patrząc na. nią,
słuchać naszych nagrań Bartoka, Duka Ellingtona,
Gal Costy, powolna przejrzystość pomagała mi za-
nurzyć się w niej, muzyka obnażała ją w jakiś inny  

sposób, robiąc ją coraz bardziej Alaną, bo Alana nie
mogła być tylko tą kobietą, która zawsze patrzy mi
prosto w oczy, nic przede mną nie ukrywając. Prze-
ciw Alanie, poza Alaną szukałem jej, by kochać ją
lepiej; i jeżeli z początku muzyka ukazywała mi inne
Alany, nadszedł dzień, kiedy ujrzałem, że przed szty-
chem Rembrandta jeszcze bardziej się zmieniła, jak
ruch chmur na niebie, który nagle zamącą układ
świateł i cieni pejzażu. Poczułem, że malarstwo najbar-
dziej wyzwala ją z niej samej, dla tego jedynego wi-
dza, który może ogarnąć migawkową, nigdy
^ już nie
do powtórzenia przemianę, uchwycenie Alany w Ala-
nie. Mimowolni orędownicy, Keith Jarrett,
Beethoven
i Aníbal Troiło pomogli mi się zbliżyć, ale wobec
obrazu lub sztychu Alana przekraczała własne o so-
bie wyobrażenie, na chwilę zanurzała się w wyima-
ginowanym świecie, ażeby nie wiedząc o tym wyjść
z siebie, idąc od obrazu do obrazu, omawiając je lub
milcząc, talia kart, którą każde nowe zapatrzenie-ta-
sowało dla tego, co, dyskretny i uważny, stojący tro-
chę za nią lub trzymający ją pod rękę, patrzył na ko-
lejne damy i asy, piki i trefle. Alana.
' Cóż można było począć z Ozyrysem? Nalać mu
mleka, pozostawić go w tym czarnym, zadowolonym
i mruczącym kłębku; ale Alanę mogłem zaprowadzić
do galerii obrazów, tak jak to zrobiłem wczoraj, by
raz jeszcze być świadkiem owego teatru lustra i ciem-
ni, obrazów ożywających na płótnie wobec tego in-
nego obrazu wesołych dżinsów i czerwonej bluzki, co
zgasiwszy przy wejściu papierosa, przechodzi od
płótna do płótna, zatrzymując się w dokładnie wykal-
kulowanej odległości, co jakiś czas zwracając się do
mnie, aby coś skomentować lub porównać. Nigdy by
nie mogła się domyśleć, że nie jestem tam dla obra-
zów, że mój sposób patrzenia trochę z tyłu, a trochę
z boku nie ma nic wspólnego z jej sposobem patrze-
nia. Nigdy nie mogłoby jej przyjść do głowy, że jej
powolna, zmyślona wędrówka od obrazu do obrazu
zmienia ją tak, że muszę zamykać oczy, walcząc, by
nie objąć jej mocno i nie porwać w jakieś delirium,
w jakiś oszalały bieg po ulicy. Swobodna, lekka, peł-
na naturalności w rozkoszowaniu się i odkrywaniu,
a jej przystanki, jej zapatrzenia wpisywały się w czas
całkowicie - odmienny  od mojego, nie mający  ńic

wspólnego ze spazmatyczną niecierpliwością mego
pragnienia. .
Do tej chwili wszystko było zaledwie zapowiedzią,
Alana w Muzyce, Alana i Rembrandt. Ale teraz moja
nadzieja zaczynała się spełniać w sposób niemalże nie
do zniesienia, od przyjścia Alana oddała się obrazom
ze straszliwą niewinnością kameleona przechodzące-
go z jednego stanu w drugi, kameleona, który nie wie,
że ukryty obserwator czatuje, by w pozycjach, w po-
chyleniu głowy; w ruchu rąk lub warg wypatrzyć tę
wewnętrzną tęczę barw, która przebiegając zmienia
ją w inną, 'w tę, gdzie Alana zawsze sumuje się z Ala-
ną, karty łączą się "tak, by uzupełnić talię. Idąc po-
woli obok niej wzdłuż ścian galerii widziałem, jak od-
daje się każdemu malowidłu, moje oczy mnożyły pio-
runujący trójkąt łączący ją z obrazem, a obraz ze mną,
po to by wrócić do niej w obawie zmiany, tej innej
aureoli, która spowijała ją przez chwilę, by ustąpić na-
stępnej, nowej, temu zabarwieniu wydającemu ją
owej prawdziwej, ostatecznej nagości. Nie sposób
przewidzieć, jak długo będzie powtarzała się ta osmo-
za, ile nowych Alan doprowadzi mnie w końcu do
syntezy, z jakiej oboje wyjdziemy pełniejsi, ona, ni-
czego nieświadoma, zapalająca nowego papierosa
i prosząca, bym ją zabrał na drinka, ja, przekonany,
że me długie poszukiwanie wreszcie dopłynęło do por-
tu i że od tej chwili moja miłość obejmie to co wi-
doczne i to co niewidoczne, przyjmie czyste spojrze-
nie Alany bez niepewności pozamykanych drzwi,
wzbronionych przejść.
Zobaczyłem, jak zatrzymuje się na długą chwilę
na wprost samotnej łodzi i czarnych skał na pierw-
szym planie: niedostrzegalne ruchy rąk sprawiały, że
wyglądała, jakby płynęła w powietrzu, jakby szukała
wyjścia na otwarte morze umykających horyzontów.
Już nie mogło mnie zdziwić, że .ten inny obraz, gdzie
spiczasty parkan broni wejścia do pobliskiego lasu,
każe jej się cofnąć, jakby szukała punktu, skąd będzie
widziała najlepiej, i naraz odepchnięcie, odrzucenie
poza wszelkie dopuszczalne granice. Ptaki, potwory
morskie, okna wychodzące na ciszę lub wpuszczające
widmo śmierci, każdy nowy obraz porywał Alanę,
pozbawiając ją jej poprzedniej barwy, wyryjvając
z niej modulacje wolności, wzlotów, dalekich; grze-

strzeni, potwierdzając jej negacją nocy i nicości, jej
pragnienie słońca, jej niemal przerażający impuls by-
cia Feniksem. Pozostałem z tyłu czując, że nie był-
bym w stanie znieść jej spojrzenia, jej pytającego za-
skoczenia, gdy zobaczy na mojej twarzy olśnienie po-
twierdzenia, bo to, to także byłem ja, to była moja
propozycja — Alana, moje życie — Alana, to było
to, czego pragnąłem, hamowane przez otoczenie i roz-
wagę, nareszcie prawdziwa Alana, nareszcie Alana
i ja, od teraz, od już. Byłbym chciał trzymać ją na-
gą w objęciach, kochać ją tak, żeby wszystko stało
się jasne, wszystko, na zawsze pomiędzy nami powie-
dziane i żeby z tej nie kończącej się miłosnej nocy,
(a znaliśmy ich już tyle) narodziła się pierwsza zorza
życia.
Doszliśmy do końca galerii, podszedłem do drzwi
wyjściowych wciąż jeszcze kryjąc twarz w nadziei, że
powietrze i światła uliczne zrobią mnie takim, jakie-
go Alana znała. Zobaczyłem, że zatrzymuje się przed
obrazem, który zasłaniali mi inni zwiedzający, że
stoi dłuższą chwilę bez ruchu patrząc na obraz przed-
stawiający okno i kota. Ostatnia przemiana uczyniła
z niej powolny posąg wyraźnie odcinający się od in-
nych, ode mnie, który zbliżałem się niepewnie szuka-
jąc oczu zapatrzonych w płótno. Zobaczyłem, że kot
jest absolutnie podobny do Ozyrysa i że patrzy w dal
na coś, co mur okna zasłania. Nieruchomy w swym
zapatrzeniu wydawał się mniej nieruchomy od nie-
ruchomej Alany. W jakiś sposób odczułem, że trój-'
kąt pękł, kiedy Alana zwróciła ku mnie głowę, trój-
kąt już nie istniał, ona weszła w obraz, ale już nie
wróciła, była tam obok kota, patrząc daleko za okno,
gdzie nikt nie mógł widzieć tego, co oni widzieli, co
tylko Alana i Ozyrys widzieli, ilekroć patrzyli mi
prosto w oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz